Syriusz szedł dumny ze swoją świeżo
wypolerowaną miotłą, jedną z najlepszych, jakie aktualnie można było dostać na
rynku: Nimbusem 1500. Oczywiście nie uzyskałby jej dzięki rodzicom, gdyż w ich
mniemaniu nie zasłużył nawet na pastę do rączki, jednak hojność wuja Alpharda i
uwielbienie do swojego siostrzeńca nie znały granic.
Niebo zasłaniały ciężkie, ołowiane
chmury. Wiał mroźny listopadowy wiatr, rozdmuchując mu poły stroju do quidditcha.
Wczorajszy, ostatni trening przed meczem z Puchonami, przemoczył go do suchej
nitki. Dzisiejszy mecz zapowiadał się na znacznie przyjemniejszy, choć wyjątkowo
chłodny. Ponieważ mieli sporo do nadrobienia ze względu na dwóch nowych
członków drużyny i niemałe zaległości w treningach przez wyjątkowo długi
szlaban kapitana drużyny, trenowali praktycznie codziennie przez ostatni
tydzień. Syriusz chyba jeszcze nigdy w życiu nie miał tak dość własnej miotły
jak w tej chwili.
Mary machała do niego z odległości boiska
do quidditcha, podskakując w miejscu ze szkolną miotłą w ręce. Syriusz
teatralnie zrobił grymas i wzdrygnął się na widok kompletnie niezadbanej i
mocno wysłużonej miotły.
- Musimy znaleźć ci coś lepszego niż ten
szmelc na następny mecz – powitał ją Black, wskazując na starocia, który wyglądał
tak, jakby maksymalna osiągana przez niego wysokość lotu nie przekraczała metra. Mary zrobiła obrażoną minę i
przysunęła trzonek bliżej siebie. – Mam nadzieję, że nie przeszkodzi ci to w
rewelacyjnej grze dzisiaj.
- Ciszej, bo cię usłyszy. – Pogłaskała
czule miotłę. – Nie wszyscy mogą liczyć na bogatego wuja, któremu brakuje
powodu do wydatków – żachnęła się Macdonald.
- Osobiście uważam, że jestem najlepszym
powodem do wydatków. – Wyszczerzył zęby, na co Mary wywróciła oczyma. – Nie
przejmuj się, jakoś to załatwię. Mecz jest ważniejszy niż moja duma –
zadeklarował, jednak dziewczyna skwitowała to powątpiewającą miną.
- Gdzie James? – zmieniła temat,
wskazując brodą na błonia za plecami Syriusza. Black automatycznie odwrócił
się, szukając wzrokiem przyjaciela.
- Nie mam pojęcia. Nie było go już w
dormitorium kiedy wychodziłem.
Trybuny zapełniały się po brzegi uczniami.
Syriusz rzucił jeszcze ostatnie oceniające spojrzenie w stronę nieba, kolejne
na sektor Gryfonów i wszedł za Mary do szatni, gdzie czekała na nich reszta
drużyny. Po chwili z pokoju kapitana wyszedł James Potter z miną kapitana i z
godnością naciągając ochraniacze. Postawił obok siebie swojego Nimbusa 1500
(różniącego się od miotły Syriusza jedynie odcieniem lakieru), najlepszą dostępną w Europie miotłę wyścigową,
wziął głęboki oddech i spojrzał po twarzach swoich współtowarzyszy. Ścigający:
Syriusz, Mary i Heath Adams siedzieli obok siebie dopytując Mary o szczegóły
jakiejś ważnej według nich kombinacji podań, już przebrani w swoje stroje.
Pałkarz Chad Cooper, który podczas naboru do drużyny zachwycał się Mary, szukał
po całym pomieszczeniu swojej ulubionej pałki i pouczał dygocącego i chodzącego
za nim krok w krok Michaela Smitha – najmłodszego w drużynie chłopca, również
na pozycji pałkarza. Ross Leroy – ich obrońca – nurkował pod ławką,
najwyraźniej w poszukiwaniu obuwia i rękawic, których ciągle brakowało w jego
ubiorze.
- No dobra, drużyno – zaczął James,
zwracając na siebie ich uwagę. W tym momencie był w pełni kapitanem. Liczyło
się jedynie skupienie przed rozgrywką. – Przed nami ważny mecz. Aby znaleźć się
na pierwszym miejscu w tabeli musimy wygrać znaczną przewagą punktów. Liczę, że
nasi ścigający dadzą z siebie wszystko, zanim złapię złoty znicz, co rzecz
jasna nie ulega wątpliwości. Słuchajcie, musimy naprawdę się przyłożyć.
Ślizgoni zmiażdżyli Krukonów w pierwszym meczu i teraz prowadzą. Wierzę, że
damy radę i zostawimy Puchonów w tyle. Ciężko na to pracowaliśmy. W dodatku
kazałem postawić Remusowi na nas trochę kasy. Mary, Syriusz i Heath kombinacja
alfa w drugim podejściu pod bramkę Puchonów. Pamiętajcie, że ich obrońca ma
problemy z rzucaniem się na prawą pętlę. W razie naszej kontry, liczę na
szybkie podania, grę środkiem i twoją miotłę Syriuszu. Michael i Chad
najgroźniejszy jest ich kapitan: Tom Bailey, byłbym wdzięczny gdybyście mieli
na niego oko. Ross, Puchoni uwielbiają grać lewym skrzydłem, dopilnuj, żeby nie
przedarli się przez nasze pętle. Bailey często dla zmyłki przerzuca kafel
między rękami, chcąc zasymulować podanie. Nie daj się oszukać i pamiętaj, że
jest leworęczny oraz woli atakować środek – wyliczał James, szykując się do
wyjścia na boisko. Drużyna podniosła się ochoczo z ławek, stając za swoim
kapitanem. Mary musiała przyznać, że Potter odrobił lekcje; nigdy wcześniej nie
słyszała jego inspirujących przemów przed meczem. Zastanawiała się też skąd wie
tyle o graczach drużyny przeciwnej; wstęp na treningi był przeważnie zabroniony
dla osób z zewnątrz danego domu. – A, i
Chad w razie gdyby ich szukający zaczął ścigać znicz przede mną, wcale bym nie
miał nic przeciwko porządnie odbitemu tłuczkowi w jego stronę – dodał, na co
Chad zachichotał.
- Nie ma problemu, szefie – odpowiedział,
uderzając swoją (już odnalezioną) pałką w otwartą dłoń kilka razy, jakby
przymierzał się już do wypróbowania jej na jednym z Puchonów. Drapieżny uśmiech
nie znikał mu z twarzy dopóki nie wyszli na zewnątrz.
- Dajcie z siebie wszystko. Gryfoni na
was liczą – powiedział na koniec Potter, wychodząc na mroźne powietrze. Reszta
drużyny powędrowała dumnie za nim (po drodze Syriusz zdążył wybrać dla Mary
nieco lepszy model ze szkolnego asortymentu). Tłum powitał ich wiwatami. Mary
kroczyła pomiędzy pozostałą dwójką ścigających z bijącym sercem i szerokim
uśmiechem. James stwierdził w duchu, że jest z niej wyjątkowo dumny. Nie
okazywała większych oznak strachu przed pierwszym meczem, jedynie
podekscytowanie i radość.
Gryfoni i Puchoni zajęli pozycje
naprzeciwko siebie w bezpiecznej odległości. James ruszył ku profesor Hooch
wraz z kapitanem przeciwnej drużyny, Bailey’em. Madame Hooch zmierzyła ich
surowym spojrzeniem żółtych oczu.
- Liczę na porządną grę bez zbędnych
fauli – zagroziła ostrym tonem. – Kapitanowie drużyn, podajcie sobie dłonie.
James uścisnął krótko rękę Bailey’a.
- Na mój gwizdek! – zawołała pani Hooch.
– Trzy… Dwa… Jeden!
Piętnaście mioteł poderwało się do lotu.
Gryfoni od razu przechwycili kafla. James zajął strategiczną pozycję, wzrokiem
przeczesując boisko w poszukiwaniu złotego znicza. Zauważył, że szukający
drużyny Puchonów przyjął podobną taktykę. Wywrócił oczyma poirytowany, nurkując
między graczy. Syriusz zdążył już strzelić pierwszego gola. To chyba nowy rekord, pomyślał James.
Kafel przejęli Puchoni. Ruszyli z rozpędem na pętle Gryffindoru, jednak Ross
Leroy skutecznie zablokował ich strzał, odrzucając kafla Heathowi, który
wykonał szybkie podanie do Macdonald.
- Mary! Ruszą lewym skrzydłem! – zawołał
James, zauważając jak Macdonald utraciła kafla po odbiciu w nią tłuczka przez
jednego z pałkarzy Puchonów. – Heath, dołem! – ryknął. – Do przodu!
Okrążył całe boisko, robiąc przy tym
widowiskową pętlę nad sektorem Gryfonów, gdy Mary strzeliła swoją pierwszą
bramkę w przeciągu kilkunastu kolejnych minut. Tłum w czerwono-złotych szalikach
wiwatował dziko, podskakując ze swoich miejsc.
- Dwadzieścia do zera dla Gryffindoru! –
zawołał Robert Grey, komentujący mecze quidditcha. – Piętnasta minuta
spotkania, a Gryfoni rozegrali dwie rewelacyjnie w pełni skuteczne akcje.
Najwyraźniej Potter dokonał słusznego wyboru stawiając na nowy talent w ich drużynie,
Mary Macdonald! Ponownie świetnie wyprowadzony kafel i… aj! Reed odbija tłuczka
prosto w Blacka, który traci kafel na rzecz ścigającego Puchonów, Baileya! To
musiało boleć – darł się Robert. James pokręcił głową, mierząc Baileya
morderczym spojrzeniem. Syriusz łapał właśnie oddech na swojej miotle, zaś
przeciwna drużyna wyprowadzała kontrę ponownie lewym skrzydłem, jak przewidział
James. – Świetny zwód Cristiana Browna, mknie prosto na pętle Gryffindoru,
szybkie podanie do Drake’a, powrót do Browna… - relacjonował Robert pełnym
emocji głosem. James przelatując po raz kolejny obok trybun zdążył zauważyć,
jak Grey wychyla się ze swojego miejsca siedzącego tuż koło profesor
McGonagall, która asekuracyjnie złapała go za tył szaty. Uśmiechnął się do
siebie, nadal przeczesując wzrokiem boisko. Bardzo starał się nie patrzeć w
stronę trybun, jednak mimo wszystko zobaczył w tłumie Lily i ich wspólnych
przyjaciół. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że uśmiechnęła się do niego. Użył
całej swojej siły woli, aby oderwać od niej wzrok i kontynuować grę. Pozwolił
sobie jeszcze na kolejną pętlę tuż nad trybunami pełnymi Gryfonów, zanim
ponownie zanurkował, by rzucić jakąś uwagę do któregoś ze swoich graczy.
Wspaniałe uczucie towarzyszące lataniu na miotle wypełniało jego myśli, a
mroźne powietrze szczypało go w twarz, kiedy szybował pośród innych graczy.
Czuł, jak wiatr potargał mu włosy i widział, jak przy wydechu tworzy się mały,
biały obłoczek pary wodnej, kiedy się zatrzymywał. Szata powiewała za nim łopocąc
głośno. Poprawił okulary i ponowił poszukiwania znicza, mijając się kilka razy
z szukającym Puchonów.
Wynik sięgał już pięćdziesiąt do
trzydziestu dla Gryffindoru, kiedy James w końcu dostrzegł złoty blask w
chłodnym promieniu słońca, które na chwilę pojawiło się zza chmur. Michael
Smith odbił właśnie tłuczek w stronę ścigającego Puchonów, który dzięki temu
stracił kafla, jednak James przestał już obserwować dalszy przebieg gry. Timothy
Yang, szukający Puchonów, najwyraźniej też dostrzegł znicz, bo mknął już tuż za
Jamesem w stronę piłeczki. Złoty znicz zrobił unik i poszybował trzepocąc
skrzydełkami ku trybunom. Yang spróbował wyprzedzić Jamesa, jednak ten nie
dawał mu wielkiego pola do popisu. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej złapać
znicz i zakończyć mecz. Z jego obliczeń wynikało, że taki wynik dawałby im już odpowiednią
satysfakcję szczególnie, że Robert Grey ogłosił właśnie kolejną bramkę zdobytą
ponownie przez Syriusza. James wyciągnął prawą rękę po piłeczkę, jednak wtedy
został ugodzony przez tłuczek prosto w żebra, co mocno go opóźniło i sprawiło,
że stracił oddech. Yang wyprzedził go, jednak Potter pozbierał się na tyle
szybko, że siedział już przeciwnikowi na ogonie. Zupełnie nie zważał na tępy
ból w boku. Złoty znicz pofrunął ostro w górę na wysokość pięćdziesięciu metrów,
skręcił mocno w lewo, okrążył boisko i wykonał pionowy zwrot do dołu. James
zupełnie stracił poczucie odległości i miejsca. Zauważył w ostatniej chwili, że
złoty znicz pędzi prosto ku trybunom Gryffindoru. Kilku uczniów zdążyło już
pisnąć widząc zawrotną prędkość Jamesa i Timothy’ego. Yang zaczął hamować i
zmieniać nieco tor lotu, jednak James nie miał takiego zamiaru. W ostatniej
chwili zrobił zwód hamując raptownie i obrócił miotłę praktycznie w miejscu, ,
wyciągając ponownie rękę po zdobycz. Zacisnął dłoń na wyrywającym się złotym
zniczu i odczekał jedno uderzenie serca dopóki piłeczka nie znieruchomiała. Uniósł
w górę rękę ze zniczem w wyrazie tryumfu. Ledwo powstrzymał się, by nie wydać
okrzyku bólu, bo bok, w który dostał tłuczkiem dał o sobie znać mocniej przy
ruchu. Zamiast tego posłał wiwatującemu tłumowi szeroki uśmiech. Dopiero wtedy
obejrzał się za siebie, gdzie brawa były najgłośniejsze. Tuż przed końcem witek
z jego miotły stała blada, ale wyraźnie szczęśliwa Lily, bijąc gromkie brawa
razem z resztą domu Gryffindora. Koło niej podskakiwała Dorcas razem z Jodi,
Kimberly, Remusem i Peterem, którzy prawdopodobnie wrzeszczeli najgłośniej z tłumu.
Zatrzymał się tuż przed nią. Evans spojrzała
na niego z aprobatą i czymś czego nie był w stanie określić.
- Potter złapał złoty znicz w
fenomenalnym stylu! Piękny zwód, rewelacyjne wykonanie! Cóż za praca na miotle,
balans pozycją w locie i to zatrzymanie praktycznie w miejscu! Ten chwyt z całą
pewnością przejdzie do historii. Całe szczęście, że pozostawił Lily Evans i
resztę Gryfonów przy życiu, mało brakowało! – ryczał Grey. – To tylko taki żart
pani profesor – dodał szybko, bo najwyraźniej profesor McGonagall miała
niepochlebną opinię odnośnie jego komentarza.
– Gryffindor wygrywa przewagą stu osiemdziesięciu punktów! Brawo
chłopaki! Znaczy… i dziewczyny też. To tylko taki zwrot, Mary! – James nie
musiał mieć oczu z tyłu głowy by wiedzieć, że Macdonald podleciała na miotle
pod Roberta i wygraża mu się pięścią.
- Lily! Nic ci nie jest? – Uśmiechnął się
słabo do Lily, próbując przekrzyczeć tłum, który już teraz skandował „Potter, Potter!” wtórując prekursorom, a
więc Remusowi i Peterowi.
- To było naprawdę rewelacyjne James.
Cieszę się, że wyhamowałeś – zawoła, chcąc przekrzyczeć tłum. Ponownie nabrała
kolorów na twarzy. Potter zachichotał. Lily posłała mu kolejne głębokie
spojrzenie i nieśmiały uśmiech. Poczuł, jak zatrzymuje się w nim serce, by po
chwili bić ze zdwojoną siłą. Żebra zabolały go jeszcze mocniej. Skłonił przed
nią lekko głowę i posłał perskie oczko, by zaraz odfrunąć na miotle i wylądować
na boisku przy reszcie drużyny.
- O stary, co to było! – wrzasnął
Syriusz, wyciągając ku niemu rękę. James i Syriusz chwycili się wzajemnie za
prawe przedramiona i poklepali po przyjacielsku po plecach. – Jakiś kosmos!
- Dzięki. Nawet się nie starałem. –
Wyszczerzył zęby, przyjmując kolejne gratulacje.
- Mało zawału nie dostałam! Zatrzymałeś
się tuż przed Lily! Sam byś tego lepiej nie wymyślił – powiedziała Mary tak, by
tylko on mógł ją usłyszeć i z wielkim uśmiechem wypuściła go z objęć. – Jak ty
to robisz?
- O Merlinie, a to jak wyhamował…! Przysięgam,
tuż przed twoim nosem! Chociaż oczywiście to był James, więc potencjalnie nic
ci nie groziło, ale… o wow! – Dorcas krzyczała w niebogłosy, podskakując co
raz, kiedy powoli opuszczały boisko do quidditcha. Remus i Peter chcieli
poczekać na Jamesa i Syriusza. Lily nadal musiała panować nad mocnym biciem
serca i trzymaniem odpowiedniego oddechu. Czuła, że twarz ma czerwoną jak
piwonia. Nie mogła się powstrzymać przed małymi uśmiechami. Widok rewelacyjnego
manewru Jamesa wykonanego tuż przed nią nadal przyprawiał ją o bezdech i
palpitacje. Gdyby nie wiedziała, że jest to niemożliwe, to sądziłaby, że
wszystko zaplanował, co z kolei odrobinę ją irytowało. Mimo wszystko, tak
bezbłędnego zwodu nie widziała przez całe swoje życie. Dodatkowo przez to jakie
to na niej zrobiło wrażenie czuła małe igiełki wewnątrz klatki piersiowej.
- Faktycznie, był obłędny – zawtórowała
Kimberly, potrząsając ciemnymi włosami. Anistone pozwoliła sobie również na
kilka uśmiechów, prawdopodobnie po raz pierwszy od okropnej wiadomości o
zaginięciu jej rodziców. Uniosła szybko prawą dłoń dotykając bransoletki od
matki. Przybrała kwaśną minę, jakby chwila radości miała sprofanować jej pamięć
o rodzicach. Jodi szybko objęła przyjaciółkę i potarła jej ramiona
pocieszająco.
- Mary też się świetnie spisała. Była
rewelacyjna. Nie wiedziałam, że tak świetnie lata – podchwyciła szybko Jodi.
Kimberly rzuciła jej spojrzenie pełne wdzięczności, a Lily i Dorcas przytaknęły
żywo.
- Lily! – usłyszały za plecami. Evans
odwróciła się błyskawicznie na dźwięk swojego imienia. Widząc Jamesa
spieszącego ku niej nadal w stroju quidditcha, poczuła ciężar w żołądku. Miała
silną ochotę zapadnięcia się pod ziemię. Czerwień na jej policzkach tylko się
pogłębiła. – Zaczekajcie – dodał Potter, doganiając je wraz z Remusem. James trzymał
się cały czas za prawy bok i oddychał nieco z trudem, za to Remus miał nietęgą
minę i łypał groźnie na przyjaciela. – Pozwólcie, że zabierzemy się z wami do
zamku.
- Pewnie. Chętnie potowarzyszymy
bohaterowi meczu – powiedziała Dorcas z szerokim uśmiechem. James machnął ręką
lekceważąco.
- To była drobnostka, przecież. W ten
sposób zawsze poluję na muchy. – Uśmiechnął się szelmowsko, maskując dziwny
grymas.
- Czemu się nie przebrałeś? – mruknęła
Kimberly lustrując go wzrokiem. Lily chciała go zapytać o to samo, jednak głos
zostawiła prawdopodobnie jakieś dziesięć metrów temu na rozmokniętej ziemi.
- Właśnie James, pochwal się – sarknął
Remus tonem starszego brata. Lily rzuciła szybkie oceniające spojrzenie na
Pottera.
- Nie wiem o co wam chodzi – burknął
Potter do Remusa, wyjątkowo poirytowany. – Zupełnie nic mi nie jest – zapewnił
wojowniczo, na co Lupin prychnął niecierpliwie. – Ubzdurali sobie, że muszę iść
do skrzydła szpitalnego – wyjaśnił reszcie.
- To ten tłuczek prawda? – spytała Lily
na wydechu. James z jakiegoś powodu nagle zainteresował się swoimi butami.
- Naprawdę wszystko jest w porządku –
powtórzył z nieco mniejszą pewnością siebie niż uprzednio.
Lily i Dorcas postanowiły towarzyszyć
dwójce Huncwotów do skrzydła szpitalnego mimo ciągłych i wylewnych zapewnień
Jamesa, że nic mu się nie stało. Remus wydawał się być z powodu ich obecności
znacznie bardziej zadowolony. Na miejscu okazało się jednak, że Potter ma
złamane dwa żebra, co przyjął z wielkim oburzeniem godnym pięciolatka.
- Panie Potter, to nie moja wina, że
dostał pan tłuczkiem. Następnym razem radzę skupić się bardziej na własnym
zdrowiu niż złapaniu złotego znicza za wszelką cenę – żachnęła się pani Pomfrey
do ofukniętego chłopaka. – Proszę mi wierzyć, składanie pana do kupy nie należy
do najprzyjemniejszych momentów mojej pracy. A swoją drogą jest pan tutaj dość
częstym gościem, panie Potter. – Podała mu eliksir. – Może przez chwilę
zaboleć.
Potter pokręcił głową, jednak posłusznie
wypił płyn, po czym wzdrygnął się, odstawiając kubeczek na miejsce. Lily w
między czasie zdążyła wymienić w myślach kilka zaklęć leczących złamania,
jednak nie ważyła się zasugerować któregokolwiek pani Pomfrey. Szkolna
pielęgniarka była zdecydowaną zwolenniczką eliksirów i naparów leczniczych, co
też zdecydowanie popierała Evans.
- Świetnie. Skoro jesteś już w jednym
kawałku, proponuję powrót do wieży Gryffindoru. Coś czuję, że Syriusz i Peter
nie próżnowali przez ten czas i zorganizowali jakieś małe przyjęcie. – Remus
zaczął wycofywać się do drzwi wyjściowych, razem z Dorcas. Lily powłóczyła za
nimi nogami.
- Przepraszam za ten wyczyn z miotłą –
powiedział James zrównując się z nią. Nie spojrzała na niego, obejmując się
rękami.
- Cieszę się, że zdobyłeś znicz. Wiesz,
to był naprawdę widowiskowy zwód – mruknęła, zasłaniając się włosami. Wolała
unikać jego wzroku. Sprawiał, że czuła się niepewnie i zapominała języka. Poza
tym, nadal bolało. Wbiła paznokcie we wnętrze dłoni, chcąc pozbyć się niepotrzebnych
myśli.
To przyjęcie na cześć drużyny, przebiło
wszystkie inne o głowę. Jamesa przywitano gromkimi wiwatami i oklaskami. Kiedy
tylko weszli przez dziurę pod portretem do Pokoju Wspólnego Gryfonów tłum
porwał Pottera do środka, odciągając tym samym od reszty. Za chwilę znalazł się
na barkach drużyny i podrzucano go już do góry. Radość Gryfonów była taka,
jakby już wygrali Puchar. Evans przeszła bokiem, siadając w ciemnym kącie
pokoju z Dorcas i Remusem. Lupin wziął im z najbliższego stolika trzy butelki
kremowego piwa. Kilka razy podchodziły do niej różne osoby i nalegały, żeby im
streściła jak manewr Pottera wyglądał jej oczami, albo wręcz przeciwnie – sami
opowiadali ich perspektywę. Czasami nawet ktoś jej pogratulował, chociaż
kompletnie nie miała pojęcia czego. Przez to tym bardziej Lily zdecydowanie
wolała pozostać z boku i przynajmniej udawać, że studiuje swoje wydanie Sylabariusza Spellmana. Ostatecznie
powinna była przygotowywać się do testu.
James kilka razy zerkał w jej stronę,
posyłając znaczące badawcze spojrzenia. Zauważyła to tylko i wyłącznie dlatego,
że sama śledziła go wzrokiem większość czasu i za każdym razem, kiedy ją na tym
przyłapał pąsowiała od czubka głowy po dekolt.
- Wszystko gra? – Przy jej boku
zmaterializował się Syriusz, najwyraźniej bardzo rozbawiony. Lily przekręciła
stronę tomu, chcąc się wydać bardziej przekonującą. – Wiesz, że trzymasz to do
góry nogami? – sarknął, wskazując na książkę na jej kolanach. Lily rzuciła mu
przerażone spojrzenie, po czym szybko przekręciła Sylabariusz. Syriusz parsknął śmiechem.
- Chciałam przyjrzeć się jednemu z runów
pod innym kątem – bąknęła pierwszą rzecz jaka tylko przyszła jej do głowy.
Syriusz uniósł sceptycznie brwi z nadal bardzo zadowoloną miną.
- Błagam cię, Evans. Nie próbuj oszukać
oszusta – prychnął Black puszczając jej perskie oczko. Evans wydęła wargi. –
Jeszcze chwila i wywiercisz mu dziurę w plecach – dodał, patrząc jak Jamesa
klepie po ramieniu jeden z członków drużyny. Potter właśnie wybuchnął śmiechem,
wylewając trochę kremowego piwa na dywan.
- Nie wiem o czym mówisz – powiedziała
Lily zmienionym głosem i szybko pociągnęła większy łyk ze swojej już drugiej
butelki.
- Dobrze, że ja wiem. Może po prostu
powinniście pogadać, co? – zasugerował, strzepując sobie jakiś niewidzialny
pyłek z szaty.
- Wykluczone! To znaczy… nie ma takiej
potrzeby – bąknęła.
Syriuszowi to nie wystarczyło, ale po
chwili dał spokój i z jakiegoś tylko sobie znanego powodu przez kolejne dwie
godziny dotrzymywał jej towarzystwa przynosząc kolejne butelki kremowego piwa i
zagadując. W międzyczasie James wypuścił złoty znicz z kieszeni szaty, który
teraz latał szaleńczo po całym Pokoju Wspólnym trzepocąc skrzydełkami. Potter
po raz kolejny zerknął w ich kierunku, za chwilę powiedział coś na ucho do
długonogiej piątoklasistki i wyminął ją idąc w ich kierunku. Lily chwyciła
nerwowo za Sylabariusz.
- Wiecie co? Kiedy następnym razem będę
chciał się popisywać, po prostu niech mnie ktoś trzepnie, dobra? Najlepiej
tłuczkiem, tylko tym razem skuteczniej – westchnął James walając się na fotel
stojący tuż przy oknie.
- Jasne, a później założę strój baletnicy
i zaproszę McGonagall na drinka. Szanse na powodzenie jednego i drugiego są
identyczne. – Syriusz wywrócił oczyma, najwyraźniej zniesmaczony propozycją
sięgającą tak mocno poniżej ich poziomu. James posłał mu mordercze spojrzenie.
– Dzięki temu, że masz nierówno pod tiarą, zazwyczaj wygrywamy. Poza tym nikt z
nas nie jest samobójcą i tym bardziej nie podejmujemy się misji niemożliwych do
zrealizowania.
- Jesteś uroczy – warknął chłodno James,
po czym przeczesał włosy dłonią. – Słyszałem już chyba z tysiąc różnych wersji
dzisiejszego meczu. Mam wrażenie, że ci ludzie byli zupełnie gdzieś indziej niż
ja.
- Może powinieneś im to zasugerować? –
mruknęła Lily, notując coś w końcu na pergaminie. Szybko pożałowała, że nie
ugryzła się w język. Obiecała sobie, że będzie siedzieć cicho.
- No coś ty, nawet nie wiesz jakie to
zabawne. Jeszcze z pół godziny i dowiem się, że gonił mnie smok. – Potter
wyszczerzył zęby częstując się faszerowanymi pasztecikami ze stolika. – Poza
tym, nie będę ludziom odbierać całej przyjemności. Wydają się być zachwyceni
kiedy ich słucham. – Potarł brodę, jakby zastanawiał się nad istotą tej
kwestii. Syriusz parsknął śmiechem
- Wiesz, jednym świetnym zwodem nie
wygrywa się Pucharu. Swoją drogą cieszę się, że oszczędziłeś Evans, inaczej nie
wiem skąd miałbym notatki z transmutacji – powiedział Syriusz, posyłając
szelmowski uśmiech Lily.
- Teraz też nie wiem skąd je weźmiesz –
odbiła czując, że się czerwieni, na co Syriusz zachichotał. Posłała kolejne
ciekawe spojrzenie na Jamesa. Przez chwilę zdawało jej się, że zaciska mocniej
zęby, przez co pod skórą zarysowały mu się mięśnie żuchwy. Poczuła w żołądku
nieprzyjemny ciężar. Z jakiegoś powodu rozmowa z nią sprawiała mu trudność, być
może najzwyczajniej go irytowała. Objęła się ciasno ramionami.
- Daj spokój, chyba nie zostawisz nas na
pastwę McGonagall. Wiesz, to by było bardzo niehumanitarne – żachnął się
Syriusz najwyraźniej nie dostrzegając lub nie chcąc dostrzec napięcia, jakie
się pojawiło.
- Hej, James! – ryknął ktoś z tłumu. Za
chwilę zobaczyli jak jakiś chłopak macha na niego i pokazuje na butelkę piwa.
- Zaraz zrobię im krzywdę – warknął
James, ale podniósł się z wystudiowanym uśmiechem. Za chwilę przechwyciło go
kilka osób, w tym Mary, Chad oraz owy chłopak.
- Dobra, może nie jestem jakoś wybitnie
bystry, ale co jest z wami do cholery? – syknął Black lustrując ją wzrokiem. Bardzo
chciała zapaść się pod ziemię.
- Wszystko jest dobrze – odpowiedziała
jednak pilnując by nie zadrżał jej głos.
- Taki kit możesz wciskać jemu. James
mało nie zetrze sobie zębów, a ty płoniesz jak pochodnie w lochu – rzucił
chłodno. – Myślisz, że nie widać? Powinniście pogadać, bo jak zostaniesz z tym
sama, to cię to zje.
- Nic mnie nie zje – zaperzyła się.
- Nie musisz mi nic mówić, po prostu się
nad tym zastanów i odpowiedz sobie ile
myślisz o tym co się stało. Jeśli uznasz, że za dużo, to wiesz co masz zrobić.
Lily Evans wcale nie chciała zastanawiać
się ile czasu poświęca na myślenie o Jamesie Potterze, o ich pocałunku, o jego
randce z Nicole Sorrow, o swoim kłamstwie, ani tym bardziej o jego ucieczce i o
polanie w lesie. Syriusz nalegał na rzecz niemożliwą do zrealizowania. Nie
potrafiła skupić się na żadnej z tych kwestii nie myśląc zaraz o kolejnych. W
dodatku każda kończyła się i tak i tak powrotem na polanę i wspomnieniem bólu pojawiającego
się na nowo w każdej komórce jej ciała. Problemy pojawiały się nie tylko
podczas chwil zamyślenia; widok osób pochodzących ze Slytherinu przyprawiał ją
o niezdrowy rytm serca i nierówny oddech. Chociaż robiła wszystko, by nie
pozwolić sobie na słabości, to zgryzła usta od wewnątrz do krwi. Piekło za
każdym razem kiedy tylko przejechała językiem po wnętrzu ust i policzków. Dorcas
próbowała kilka razy zaczynać z nią rozmowę na temat minionych wydarzeń, ale
nie potrafiła zmusić się do chwili szczerości, dławiąc się słowami, które nie
chciały wydostać się z jej gardła. Meadowes odpuściła po wielu próbach, na
koniec jedynie pocierając ją po ramieniu. Znacznie ciężej było z Syriuszem,
który zdawał się być w stanie przejrzeć ją na wylot. Bez większych problemów w
odpowiednich momentach chwytał ją za łokieć i mówił, że jest bezpieczna w zamku
lub sprowadzał na ziemię przypominając na jakim jest przedmiocie.
Jamesa trzymała na dystans. Nie było to trudne,
bo Potter także zdawał się jej unikać. Starali się przebywać w swoim
towarzystwie możliwie najrzadziej. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że
zauważyło to znacznie więcej osób niżby sobie tego życzyli. Za każdym razem,
gdy Lily widywała Jamesa na korytarzu towarzyszyła mu jakaś zalotnie
uśmiechnięta dziewczyna. Czasami zerkał w jej kierunku. Uznała to za
przyzwyczajenie. Dodatkowym problemem były wspólne spotkania ze znajomymi. W
końcu w większości mieli wspólnych przyjaciół. Nie mogła nie zauważyć, że na
nich także to wpływa. Dorcas czasami wydawała się mieć wyrzuty sumienia, że
zaśmiała się z jakiegoś dowcipu Jamesa, Syriusz momentami wyglądał tak, jakby
zastanawiał się z której strony – jej czy Jamesa – ma usiąść tym razem.
Ponadto, świadomie unikała niektórych
zajęć. Jednym z nich były eliksiry. Zdawała sobie sprawę, że narobiła sobie
zaległości, jednak nie potrafiła się powstrzymać. Była za to na dodatkowej
lekcji uzupełniającej u profesora Slughorna i pilnie śledziła tematy w
podręczniku. Wiedziała, że jest to jeden z przedmiotów niezbędnych do jej
przyszłej kariery. Na swoje pierwsze zajęcia od niefortunnych zdarzeń na
polanie pojawiła się pod salą równo z początkiem lekcji, większość uczniów
siedziała już na swoich miejscach. Profesor rozpoczął już wykład teoretyczny. Lily
zaczęła iść szybkim krokiem w kierunku swojego stolika, wyjmując po drodze
podręcznik.
Wtedy go zauważyła. Okręcił się w miejscu
na dźwięk jej spóźnionych kroków podobnie, jak część innych uczniów.
Zakrztusiła się powietrzem. Czuła się tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu.
Wypuściła podręcznik i torbę z rąk. Pot wystąpił jej na czoło. Cała krew
odpłynęła jej z twarzy. Severus Snape patrzył na nią z czymś na pograniczu
zaskoczenia i paniki. Przez chwilę przed jej oczami ponownie pojawiła się
polana w lesie. W ciele pojawił się fantomowy ból, którego nie mogła już przecież
czuć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wybiegła z Sali dopóki nie odbiła się
od czegoś z impetem. Straciła równowagę. Krzyknęła, chociaż bardziej z
wcześniejszej paniki niż ze zderzenia. Wtedy owo coś powstrzymało ją przed upadkiem. Pomiędzy próbami złapania
oddechu i okropnej chęci ucieczki, odważyła się spojrzeć na przeszkodę na
swojej drodze.
- Lily? – pytał James Potter ze
zmarszczonym czołem i przerażeniem w orzechowych oczach. Wydawało jej się, że
słyszy jego głos z oddali. Jakby była pod wodą, a on znajdował się ponad jej
powierzchnią. Nie potrafiła mu odpowiedzieć, więc tylko szarpnęła ramionami,
próbując uwolnić się z asekuracyjnego uścisku jego dłoni, ale nie miał zamiaru
jej na to pozwolić. Czuła, że robi jej się ciemno przed oczami. – Lil, co się
dzieje?
James zrozumiał błyskawicznie. Delikatnie
odprowadził ją w bok jednego z ciemnych korytarzy lochów i usadził na podłodze,
opierając o siebie jej dygocące ciało. Otoczył ją ramionami, gładząc ją lekko
po włosach.
- Lil, jesteś w Hogwarcie, nic ci nie
grozi. Jesteś bezpieczna, przysięgam – szeptał. Objął jej twarz dłońmi i lekko
skierował w swoją stronę, zmuszając tym samym, by na niego spojrzała. –
Oddychaj, Lily Evans. Weź oddech.
Posłuchała. Ciepło jego oczu było tym, co
sprawiło, że na polanie w Zakazanym Lesie wróciła jej nadzieja. Właśnie dzięki
jego głosowi i jego spojrzeniu wtedy poczuła się bezpiecznie. Wiedziała, że po
nią przyszedł, że ją stamtąd zabierze. W końcu to był James Potter. Tym razem
także zadziałało. Skoro mogła słyszeć jego głos i widzieć kolor jego tęczówki z
bliska… musiała być bezpieczna. Wzięła kolejny, nieco chrapliwy, oddech. James
pozwolił sobie na delikatny uśmiech.
- To nie takie trudne, co? Jeszcze jeden
– mruknął, biorąc wszystkie pozostałe oddechy razem z nią. – Świetnie ci idzie.
Wszystko już jest dobrze.
Nie była pewna jak długo tak siedzieli.
Powoli docierały do niej różne bodźce takie jak chociażby kamienna podłoga,
płomyczek wyczarowany z różdżki Jamesa, żeby nie zmarzła, jego objęcia, półmrok
jednego z korytarzy lochów, zmęczenie, jakie ją ogarnęło i coś jeszcze.
Dławiące uczucie w gardle, którego za żadne skarby nie była w stanie się
pozbyć.
Wstyd. Było jej wstyd, że jest tak
strasznie słaba. Bo właśnie taka się czuła. Słaba. Nie mogła tego określić w
żaden inny sposób. Widok jednej osoby sprawił, że wpadła w panikę i
prawdopodobnie ściągnęła na siebie mnóstwo plotek. W dodatku nawet nie chciała
myśleć jakie ma teraz o niej zdanie James, jednak była niemalże przekonana, że
to nie mogłoby być nic pochlebnego.
- Poszłaś na lekcje eliksirów, tak? –
spytał delikatnie James po długiej chwili milczenia.
- Tak – odpowiedziała ochryple.
- Zobaczyłaś tam Snape’a, prawda? –
dodał, na co ona tylko skinęła głową. James ponownie pogładził ją po włosach.
Nie była zaskoczona, że się domyślił. Nie w jego przypadku. – Lily… jak długo
to trwa?
- Co? – mruknęła doskonale wiedząc o co
pyta. Po prostu grała na czas.
- Te ataki paniki – wyjaśnił tonem, który
zdradził nutkę zniecierpliwienia.
- Nie wiem o czym mówisz – skłamała i aż
skrzywiła się słysząc fałszywą nutę w swoim głosie. Równie dobrze mogłaby
przekonywać go o tym, że niebo jest zielone.
- Oczywiście, że wiesz. Nie wmówisz mi,
że wszystko jest w normie. Naprawdę myślisz, że nie widzę jak wbiegasz do
toalety, próbując złapać oddech? Myślisz, że nie czekam pod drzwiami i nie
liczę ci każdej spędzonej tam minuty? Albo, że nie widzę tych okropnych
nerwowych tików, których się nabawiłaś? Od zawsze gryziesz usta, ale ostatnio
nie robisz nic innego. Dziwię się, że jeszcze ich nie zjadłaś doszczętnie.
Dorcas mówi, że mało sypiasz, a nawet kiedy już zaśniesz, to budzisz się z
krzykiem. Czasami mam wrażenie, że oczy zachodzą ci mgłą; zupełnie tak, jakbyś
wracała tam na polanę – wyliczał James nawet na chwilę nie opuszczając wzroku.
Lily uchyliła usta zapominając, że już dawno powinna je zamknąć. – Widzę więcej
niż myślisz. Dlatego teraz powiesz mi wszystko.
***
To mniej niż bym sobie tego życzyła... ale zawsze więcej niż nic. Dziękuję, że czekacie, że mimo moich okropnych nieobecności Wy jesteście. Dlatego mimo pauz, będę i ja. Nie porzuciłabym tej historii, ale też nie mam zbyt wiele czasu na jej realizację. Mimo wszystko - nie poddaję się, nie potrafiłabym. Zbyt wiele to dla mnie znaczy. Będę robić co w mojej mocy, żeby rozdziały pojawiały się znacznie częściej. Popracuję nad tym.
Wasza,
Lil